Graj w zielone!

Wiosna sprzyja zmianom. Przyroda budzi się do życia, zieleń cieszy oczy. To też dobry moment, aby zadbać o skórę w bardziej naturalny sposób. O wyzwaniach i pułapkach ekokosmetyki rozmawiamy z Dominiką Chirek, wykładowczynią na najbliższym, wiosennym Kongresie LNE.

 

LNE: Ekokosmetyki to już nie tylko moda, to megatrend, w którym jednak wciąż nie potrafimy się poruszać. Czy widać światełko w tunelu?

Dominika Chirek: Ostatnio bardzo wiele się zmienia, dobrym kierunkiem jest też wchodzący w życie Zielony Ład, o którym była mowa w poprzednim numerze LNE. Wciąż jednak nie mamy prawnej definicji kosmetyku naturalnego. Co jest podstawą do tego, aby konsumenci mogli świadomie wybierać kosmetyki, a producenci wiedzieli, jak i co mają wytwarzać, żeby dostarczać „naturalne” produkty. Pewne wytyczne dają normy ISO, tylko że są one nadal bardzo ogólne i absolutnie nie wyczerpują tematu.

 

Więc skąd mamy wiedzieć, który kosmetyk jest naprawdę eko?

Dziś taką gwarancję dają nam certyfikaty oficjalnie działających europejskich i amerykańskich instytucji, takich jak Natrue, grupa Cosmos (i tu Ecocert, Soil Association czy BDiH) oraz USDA Organic. Jeśli kosmetyk nie ma certyfikatu, musimy sami wykonać tę pracę i uważnie przeanalizować listę składników. 

 

Czym kosmetyk naturalny powinien różnić się od konwencjonalnego?

Według ekspertów z organizacji certyfikujących musi zawierać więcej składników roślinnych, tych pochodzenia naturalnego, a mniej substancji chemicznych. Co nie oznacza jednak, że kosmetyki naturalne są pozbawione np. konserwantów. Nie powinniśmy w ten sposób upraszczać. W produktach eko też są substancje utrwalające, tylko naturalne (np. witamina E czy ferment z rzodkwi), są delikatne i skuteczne. Używa się też tych stosowanych np. w przemyśle spożywczym. 

 

 

Odgórne regulacje dotyczące definicji kosmetyku naturalnego byłyby bardzowygodne dla nas – klientek i klientów, bo nie musielibyśmy z lupą analizować składów czy szukać ikonek certyfikatów.

 

 

Sposób konserwowania kosmetyku to kwestia, przy której często wychodzi na jaw, że firma stosuje tzw. greenwashing. 

Tak, są marki, które reklamują swoje preparaty jako naturalne, a dodają do formuły kontrowersyjne konserwanty, np.phenoxyetanol. Tego składnika nie akceptuje żadna organizacja certyfikująca, bo jest on pochodzenia petrochemicznego. Bardzo przejrzyście wyjaśnia to Ecocert. No, i czasem okazuje się, że mimo szumnych deklaracji, typu „bez parabenów”, w składzie figuruje inny, niechciany w biokosmetykach konserwant.

 

A czy deklaracja „bez parabenów” nie jest prawnie zakazana, skoro są one oficjalnie dopuszczone do stosowania?

Sytuacja jest skomplikowana. Dokument techniczny na ten temat, który został opublikowany przez Unię Europejską, jest różnie traktowany. Niektórzy uważają, że to wiążące wytyczne, inni że nie. Nie wszyscy więc się do nich stosują. Przemysł kosmetyczny bardzo lobbował za zakazem stosowania tego typu deklaracji, ale inne kwestie, które ten dokument regulował, nie były już zgodne z oczekiwaniami firm. Nawet instytucje kontrolujące, w tym Główny Inspektorat Sanitarny, nie są konsekwentne. Raz wysłano pismo, że dokument unijny wchodzi w życie i takich deklaracji stosować nie wolno, a do tego np. należy wdrożyć nową definicję kosmetyku hipoalergicznego. Potem lokalne oddziały sanepidu bardzo odmiennie to interpretowały. Panuje tu ogromny chaos. Sprzyja to nadużyciom, a to nie leży w interesie konsumentów.

 

 

Greenwashing zaczyna się już od opakowania. Projekt graficzny, czyli zielony kolor, listki, kwiaty, a do tego hasła „bio” czy „naturalny” i już wydaje nam się, że mamy organiczny kosmetyk. A to często nic nie znaczy.

 

 

Z czego wynika problem w ustaleniu definicji kosmetyku naturalnego?

Jak nie wiadomo, o co chodzi… (śmiech). Między innymi ze zmieniania receptur, przestawiania linii produkcyjnych, sprowadzania nowych, droższych składników – to długotrwałe i kosztowne procesy. A firmy nie chcą w nie inwestować. Odgórne regulacje byłyby bardzo wygodne dla nas – klientek i klientów, bo nie musielibyśmy z lupą analizować składów czy szukać ikonek certyfikatów. Wszystkie firmy kosmetyczne korzystają z dopuszczonych do stosowania składników, ale gdyby odpowiednie organy zdefiniowały pojęcie kosmetyku naturalnego, jego stworzenie wymagałoby znacznie więcej wysiłku i nakładów finansowych. 

Komponując kosmetyk konwencjonalny, nie trzeba wykazywać, że jego składniki pochodzą np. z upraw organicznych, kompozycja zapachowa jest syntetyczna, a taki zapach można kupić gotowy, nie trzeba go specjalnie formułować. Na rynku są też oczywiście gotowe kompozycje pochodzenia naturalnego, lecz kosztują więcej. Kosmetyki ekologiczne, naturalne to teraz megatrend i o możliwość stosowania tej nazwy tak naprawdę tu chodzi.

 

Mam wrażenie, że wciąż toczy się „walka” o to, co lepsze – kosmetyki naturalne czy konwencjonalne. A przecież można to pogodzić…

W naszych kosmetyczkach jest miejsce dla wszystkich (śmiech). Ja staram się w żaden sposób nie dyskredytować kosmetyków innych niż naturalne. To są po prostu inne preparaty, co nie oznacza, że konwencjonalne są złe, a ekologiczne nie powodują alergii. Nie lubię takiego polaryzowania rynku. 

Naturalne kosmetyki zawierają olejki eteryczne i składniki roślinne, które mogą uczulać, a wybrane substancje, których nie uświadczysz w produktach certyfikowanych, np. świetnie działają na skórę atopową czy problematyczną. 

Różnicą są tu składy, podejście do pielęgnacji i ochrony środowiska. Każdy z nas ostatecznie wybiera to, co mu służy, tylko po prostu ignorowanie aspektów ekologicznych jest nierozsądne. To odwieczny konflikt typu „jeden woli góry, a inny morze”. Można korzystać i z tego, i z tego. Mamy do wyboru dwie grupy różnych kosmetyków, choć ja uważam, że warto przejść na zieloną stronę mocy. 

 

Fanki ekopielęgnacji często łapią się na tzw. greenwashing. Jak tego unikać?

„Ekościema” zaczyna się już od opakowania. Projekt graficzny, czyli zielony kolor, listki, kwiaty, a do tego hasła „bio” czy „naturalny” i już wydaje nam się, że mamy organiczny kosmetyk. A to nie jest w żaden sposób uregulowane prawnie, więc nic nie znaczy. Ostatnio spotkałam się nawet z wizualnym podrabianiem certyfikatu. Przesłała mi to jedna z obserwatorek na Instagramie z pytaniem, czy jego wygląd się zmienił. No, i okazało się, że to oszustwo. Pozytywnie zaskakuje, że świadomość konsumencka wzrosła na tyle, że klienci wyłapują takie detale. 

Kilka lat temu producenci umieszczali np. gwiazdkę przy jednym ze składników kosmetyku i pisali, że jest to składnik z certyfikatem Ecocert. To była prawda, bo można też certyfikować pojedyncze składniki, ale jednocześnie sugerowano klientom, że cały kosmetyk jest naturalny, pokazując na opakowaniu znane logo organizacji. Jedna z firm po interwencji Ecocertu musiała zmieniać wszystkie opakowania. 

Jednym z moich ulubionych przykładów są też „ekoopakowania”, w których plastikowy korek jest oklejony tworzywem imitującym drewno. Plastik jest dopuszczony w opakowaniach ekologicznych kosmetyków, ale musi on w 100% nadawać się do recyklingu. Dziś „ekościemy” są coraz bardziej subtelne, ale nie oznacza to, że trudniej się na nie złapać. 

 

Czy możemy przytoczyć przykład zdemaskowania takiej akcji?

W jednej z sieci handlowych pojawiła się seria kosmetyków reklamowanych jako bio, choć tylko jeden składnik był naturalny, ale to był greenwashing, a nie naruszenie prawa. Okazało się jednak, że w składzie mają konserwant Methylisothiazolinone, który jest zakazany w kosmetykach niespłukiwanych (kremach, balsamach itp). Wywoływał tyle alergii, że na warsztat wzięła go Komisja Europejska i dopuściła go w niewielkim stężeniu tylko w żelach pod prysznic i mydłach. A tam cała seria niespłukiwanych preparatów z zabronionym składnikiem. Zgłosiłam sprawę do Inspekcji Sanitarnej i w trybie natychmiastowym te produkty zostały wycofane, ze względu – cytując opinię: „na zagrożenie zdrowia i życia konsumentów”. W tej sytuacji poszło bardzo szybko, ale nie zawsze tak się dzieje. 

 

Czy certyfikat daje nam 100% gwarancji naturalności kosmetyku?

Tak, lecz warto wiedzieć, że firma nie dostaje go na zawsze. Jest ważny tylko przez rok. Potem ponownie przechodzi proces weryfikacji, który potwierdza, że nic się nie zmieniło. Organizacje biorą pod uwagę wszystkie elementy: opakowanie, zastosowane składniki i źródło ich pochodzenia, proces produkcji oraz czy firma jest tzw. cruelty free (oznaczenie świadczące o fakcie, że na żadnym etapie produkcji danego artykułu nie doszło do narażenia zwierząt na cierpienie – przyp. red.). Za wykorzystywanie logotypu certyfikatu oczywiście się płaci. Argumenty marek, że nie chcą inwestować w takie oznaczenie, bo jest drogie, to często „zasłona dymna”. Koszty dla producenta nie są tak ogromne, natomiast by przejść audyt, trzeba być naprawdę eko w każdym aspekcie, a z tym wciąż jest problem.

 

 

Nie jestem fanką radykalnych rozwiązań. Sama też nie wyrzuciłam kosmetyków, które wcześniej stosowałam, by szybko zastąpić je ekologicznymi odpowiednikami. Wprowadzałam zmiany stopniowo. 

 

 

Jak zainteresowałaś się tematem naturalnych kosmetyków?

Stosuję tego typu produkty od ponad 15 lat, ale swoje przyzwyczajenia zmieniałam stopniowo. Miałam problemy z cerą i nie mogłam sobie z nimi poradzić, szukałam więc nowych rozwiązań. Jako prawnik dostałam do opracowania opinię dla jednego z dużych zagranicznych koncernów kosmetycznych i przy tym zleceniu zaczęłam zastanawiać się nad tym, co właściwie jest w tych buteleczkach. 

Analiza składów nie było łatwa, bo w roku 2000 takich informacji było mało, trafiałam zwykle na zagraniczne strony chemiczne. W ręce wpadła mi w końcu książka „Not just a pretty face. The ugly side of the beauty industry” (z ang. Nie tylko piękna twarz. Brzydsza strona przemysłu kosmetycznego – przyp. red.) i to było dla mnie odkrycie. Zrozumiałam, że nie mogę ślepo ufać przekazom marketingowym i powinnam sama nauczyć się weryfikować to, co nakładam na twarz. 

 

Od czego zacząć przygodę z ekokosmetykami? I czy to musi być od razu rewolucja?

Nie jestem fanką radykalnych rozwiązań. Sama też nie wyrzuciłam kosmetyków, które wcześniej stosowałam, by szybko zastąpić je ekologicznymi odpowiednikami. Wprowadzałam zmiany stopniowo – kiedy kończył mi się jakiś preparat, szukałam dla niego zielonego zastępnika. O ile z pielęgnacją poszło mi dość sprawnie, większym wyzwaniem okazały się kosmetyki kolorowe. Jeszcze kilka lat temu były to głównie specyfiki mineralne, w proszku. 

Dziś są marki naturalne, które produkują szminki, podkłady i kredki do oczu z certyfikatami. Ale nie jestem aż tak ortodoksyjna – mam korektor, który naturalny nie jest, ale działa tak dobrze, że nie jestem w stanie go zastąpić niczym innym. Gdy po niego sięgam, staram się nie patrzeć na skład (śmiech). 

Jeśli kosmetyk konwencjonalny nam służy, nie ma sensu zmieniać go na siłę. Warto testować inne naturalne opcje, np. żel pod prysznic. Co ważne, dziś większość marek idzie w stronę natury, więc może, już za moment, będzie jeszcze więcej przyjaznych skórze i środowisku kosmetyków?

 

I za to trzymamy kciuki!

 

Rozmawiała Agnieszka Wróblewska

 

To tylko fragment
Chcesz wiedzieć więcej?
Zaprenumeruj lub wykup dostępONLINE

LNE kupisz również w Empiku i salonach prasowych
SPRAWDŹ